wtorek, 22 stycznia 2013

Niechciane dzieci....

Alesia mieszkała w lesie, w króliczej norze, żywiła się tym, co wieś na śmietnik przyniosła. ARCHIWUM JADWIGI WOJTCZAK-JAROSZ Dzieci znalezione w opuszczonych domach w Kaliningradzie Bywa, że dziewczynki, które kończą 2 lata, wysyłane są przez rodziców na ulicę. Zarabiają, okradając przechodniów lub prostytuują się. A kiedy mama i tata potrzebują natychmiastowego zysku, sprzedają córkę za 5 butelek wódki – najczęściej do przydrożnego motelu, gdzie nocują kierowcy TIR-ów. Są też tacy rodzice, którzy nie traktują dzieci zarobkowo, tylko wyrzucają, zostawiają daleko w lesie – tak daleko, aby przypadkiem nie odnalazły drogi do domu. W lesie zostawia się głównie dzieci chore, z wadami wrodzonymi; powodem odtrącenia może też być epilepsja i cukrzyca. Takie rzeczy dzieją się dzisiaj w Rosji, Rumunii, na Białorusi i Ukrainie. Towarzysze szczurów Lekarka Jadwiga Wojtczak-Jarosz przez lata prowadziła program medyczny „Uratować życie”, który zakładał leczenie ubogich dzieci z byłych republik sowieckich, przede wszystkim na Ukrainie i Białorusi. Notowała w zeszycie to, co w czasie wywiadu lekarskiego mówili jej mali pacjenci. Na przykład: – Widzę, że masz śliczną niebieską sukienkę. Pokażesz mi ją? – zagadnęła lekarka. – Nie, bo podarta. – Ale masz śliczne niebieskie oczka. – Tak. – I masz piękne jasne włoski. – Tak. – I masz ładną buzię. Pokażesz mi ją? – Tak. I jeszcze mam wszy. Pacjenci, których na Wschodzie odwiedzała Jadwiga Wojtczak-Jarosz, to głównie dzieci z sierocińców. Wiele z nich trafiło do domów dziecka wprost z ulicy – dwulatki, czterolatki, siedmiolatki, ale także nastoletni chłopcy i dziewczynki, którzy zarabiali na chleb, prostytuując się. Niektórzy byli aktorami filmów pornograficznych. Właściciele pornobiznesu uważali, że zatrudniając nieletnich bezdomnych, pomagają im, sprawiają, że choć przez chwilę nie muszą mieszkać na ulicy. Niestety, wytłumaczenie to do dziś znajduje zrozumienie wśród części społeczeństwa, a wykorzystywane dzieci nadal stają się ofiarami seksualnej przemocy i chorób – od tych wenerycznych po AIDS. Na Wschodzie dzieci ulicy mieszkają w kanałach, pustostanach, pod mostami – wszędzie tam, gdzie mogą schronić się przed wiatrem, deszczem, przemocą. Jadwiga Wojtczak-Jarosz w swojej niedawno wydanej książce pt. „Świat porzuconych dzieci”, która zbiera świetne recenzje, przytacza słowa pewnego księdza pracującego w Kaliningradzie – mieście, gdzie przebywa najwięcej dzieci ulicy spośród wszystkich miast Europy Wschodniej: „Wracałem kiedyś późnym wieczorem. Na burzę się zbierało i wiatr już liście podrywał z chodnika. Ale ten ruch wielkiego pojemnika na śmieci, który zawsze mijałem, wydał mi się trochę podejrzany – jakoś za energiczny, aby był skutkiem wiatru. Szczury, pomyślałem, bo ich tu dużo, wszędzie są, w zakrystii już je widziałem, a zima idzie, zadomowią się w kościele i ludzi mi wystraszą. Rozejrzałem się, znalazłem gruby kij, dam ja wam, myślę, nie będziecie mi po kościele grasować. Podszedłem cicho do pojemnika, podniosłem kij do góry, naszykowałem się i szybko uniosłem pokrywę. Sama ręka z kijem automatycznie ruszyła do ataku. Ledwo zdążyłem na czas ją zatrzymać. Z głębi, spośród śmieci, patrzyły na mnie trzy pary wystraszonych dziecięcych oczu. No, to tak dla zobrazowania, bo pani pytała, gdzie nocują bezdomne dzieci, gdy przychodzi zima”.
Królicza nora Helena Dworecka, Białorusinka o polskich korzeniach, prowadzi w Bogdanowie coś na wzór rodzinnego domu dziecka. Był sierpień. Wyszła z domu do spożywczego, nie pamięta po co, ale po coś prowizorycznego jak sól, pieprz albo cukier. Spotkała w sklepie Alesię, która przyszła po chleb, ale nie żeby go kupić, tylko wyżebrać. Alesia była już dużą dziewczynką, przynajmniej tak sądzili jej rodzice. Siedmiolatka od miesięcy nie mieszkała z mamą i tatą, tylko w lesie, w zajęczej norze. Poszerzyła tylko norkę, cetyny nakładła, żeby cieplej było. Ktoś się zlitował i dał jej kożuch z owczej skóry, ktoś inny onuce na nogi. Nie mogła cały czas żywić się tym, co jedzą zające i sarny, więc przychodziła do wsi po chleb, mleko, wszystko, co ludziom zbywało. Dom matki i ojca z daleka omijała, nawet gdy była bardzo głodna. – Powiedziałam jej tam, przed sklepem, że jak chce, to może przyjść do mnie na zupę – mówi Helena Dworecka. – Przyszła i została na zawsze. Oduczyłam ją króliczych zachowań; nauczyłam jeść, bo nawet zupę jadła rękami. Gosc.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szukaj na tym blogu